Z notatnika CIO: “Cegła kontra sok”
W tym roku, po raz pierwszy od ponad dekady, rynki rozwinięte są lepsze od wschodzących. To nowa, fascynująca sytuacja. Tym bardziej, że większość zarządzających, wśród których w Polsce przeważają ludzie młodzi, ma po raz pierwszy do czynienia z tak radykalną zmianą konfiguracji.
Przez z górą piętnaście lat (od ostatniego kryzysu w latach 1997-1998) rynki wschodzące były niczym ręce mitycznego Midasa – niemal każda inwestycja, przynajmniej ta o dłuższym horyzoncie czasowym, przynosiła zysk. To do rynków wschodzących odnosiło się popularne wśród zarządzających na Zachodzie określenie no brainer (bezmózgowie) oznaczające, że można na tych rynkach inwestować z zamkniętymi oczami, bo i tak w cokolwiek włoży się pieniądze, przyniesie to zysk. Nagle jednak czas prosperity się skończył, na wierzch zaczęły wypełzać ogromne, nierzadko wręcz przytłaczające, problemy społeczne, ekonomiczne oraz polityczne. Choć zdawano sobie z nich sprawę od dawna, to tę wiedzę odsuwano gdzieś na bok. Świat finansów spoglądał na Azję i Amerykę Południową przez różowe okulary. Róż, okazuje się, także potrafi zaciemnić horyzont.
Eksplozja kłopotów krajów rozwijających się, której jesteśmy obecnie świadkami, i związane z tym spadki na giełdach byłyby trudne do przełknięcia dla inwestorów, gdyby nie słońce, które wzeszło nad rynkami rozwiniętymi. Nagle okazało się, że stanowią one świetną alternatywę, skoro Index MSCI dla rynków rozwiniętych poszedł w górę w ciągu pierwszych ośmiu miesięcy tego roku o 14,6%. W tym czasie rynki wschodzące spadły o 3,6%. To i tak łagodna informacja, bo trzeba brać pod uwagę, że największe problemy (i spadki giełdowe) notują kraje będące w ostatnich latach ulubieńcami inwestorów, czyli państwa zwane BRIC (z angielskiego: cegła), czyli Brazylia, Rosja, Indie oraz Chiny. W ostatnich latach były one często stawiane za wzór potencjału gospodarczego. Dzisiaj już nie są i wydaje mi się, że dużo wody będzie musiało upłynąć w Amazonce, Jenisieju, Gangesie i Jangcy, nim znowu będą.
Zatrzymajmy się na chwilę nad brzegiem Amazonki. Brazylia boryka się dzisiaj z szalonymi problemami społecznymi i politycznymi. Po zmianie prezydenta te problemy jeszcze się nawarstwiają, co oczywiście nie sprzyja ekonomii tego kraju. A wyglądało, że Brazylia wkracza w nowy etap rozwoju, że jej gospodarka eksploduje dzięki przyznaniu Brazylii prawa do organizacji Mistrzostw Świata w piłce nożnej, które mają się odbyć w roku 2014. Co więcej, Brazylia ma zorganizować igrzyska olimpijskie zaledwie dwa lata po futbolowej fieście. Choć eksplozja tutejszej gospodarki powoli nabrzmiewa i na pewno – jak uczą przykłady innych państw – niebawem eksploduje, to przygotowania do globalnych widowisk sportowych wyzwoliły wielkie problemy społeczne i wybuch niekończących się społecznych protestów. Obywatele Brazylii sprzeciwiają się gigantycznym wydatkom na stworzenie odpowiedniej infrastruktury sportowej, hotelowej oraz drogowej i narzekają, że na ten cel idą ogromne pieniądze, a oni tymczasem nie mają pracy i po prostu często nie mają co jeść. Efekt jest taki, że brazylijski rynek spadł w tym roku o 8,2%.
Teraz rosyjski Jenisej. Tamtejszy rynek ostatnio nieco się poprawia, ale mimo to w końcu sierpnia był o 2,3% niżej niż na początku roku. Jakie są tego przyczyny? Na pewno ciągły brak ładu korporacyjnego, kwestionowana stabilność polityczna i tendencje autokratyczne władców Kremla. Inwestorzy boją się, co będzie dalej i w jakim kierunku Rosja zacznie wkrótce podążać. Rosyjska gospodarka nie potrafi też przezwyciężyć problemów strukturalnych i cały czas pozostaje mocno zależna od eksportu surowców. Nie mówiąc już o problemach demograficznych, czy niskiej wydajności pracy.
Problemy społeczne eksplodowały ostatnio również nad Gangesem. Indie spadły w ciągu pierwszych ośmiu miesięcy o 3,7% mimo szalonego potencjału, który wśród inwestorów stawiał ten kraj w grupie faworytów. Decydował o tym zresztą nie tylko drzemiący w indyjskiej gospodarce potencjał, ale także solidne podwaliny prawne, które Indie odziedziczyły po niegdzisiejszym Imperium Brytyjskim. Na tle państw azjatyckich transparentność spółek notowanych na giełdzie w Delhi jest nieporównywalnie lepsza. Dlatego spadek rynku był dla inwestorów tak dużą i nieprzyjemną niespodzianką. Indyjską gospodarkę dławi rozbudowana biurokracja i naleciałość urzędniczej interpretacji. Trzeba też pamiętać, że Indie mają bodaj najbardziej na świecie rozbudowany system socjalny. Ujawnione ostatnio statystyki są przerażające – z różnych form pomocy państwa korzysta 810 mln mieszkańców tego kraju. To gigantyczne obciążenie dla miejscowej ekonomii i problem, z którym nie wiadomo jak sobie poradzić. Ten system, rozbudowany do gargantuicznych wręcz rozmiarów, jest kamieniem u szyi indyjskiej gospodarki i powoduje, że rozwija się ona znacznie poniżej swoich możliwości i znacznie poniżej oczekiwań inwestorów. Kropką nad „i” która wystrasza inwestorów jest wysoka inflacja na poziomie 96% i 15-procentowy spadek rupii indyjskiej.
Trwa też pewne rozczarowanie Chinami. Oczywiście wzrost w tym kraju jest nadal imponujący, przekracza 7%, ale trzeba pamiętać, że przyszłość gospodarki Państwa Środka jest spowita naprawdę gęstą mgłą. To przecież nadal kraj komunistyczny i pewne wskaźniki – jak zawsze w tym ustroju i jak z reguły w państwach autorytarnych – trzeba brać z dużą dozą ostrożności, gdyż nie w pełni odzwierciedlają one rzeczywistość. Wszyscy inwestorzy od dawna świetnie o tym wiedzą, ale ostatnio jakby ta prawda na nowo zaczęła do nich docierać. Oczywiście Chiny nadal mają bardzo duży potencjał i na pewno są rynkiem, na który spośród wszystkich „ceglanych” , czyli zaliczanych do BRIC, trzeba patrzeć z największym optymizmem.
Podobno optymista to ten, który w wypełnionej w połowie szklance widzi powód do radości, a pesymista do smutku. Jeśli odnieść to do rynków wschodzących, to dzisiaj solidaryzują się raczej z tymi drugimi.
Wzrost krajów JUSE (Japonia, United States, Euro. Sok po angielsku to wprawdzie juice, ale wymowa jest zbliżona) rozpoczął się od Japonii. Premier Abe wykazuje ogromną determinację i dużą pomysłowość, o czym pisałem niedawno na tych łamach i mimo wielu strukturalnych problemów – bardzo złych wskaźników demograficznych, skostnienia, absolutnej odporności Japonii na absorbowanie imigrantów – Japonia rozwija się zadziwiająco dobrze. To samo można powiedzieć o Stanach Zjednoczonych. To z jednej strony zaskoczenie, ale nie dla wszystkich. Stany to największa na świecie gospodarka, najmniej uregulowana, co przejawia się między innymi tym, że bardzo łatwo tam zwolnić pracownika, ale też bardzo łatwo go przyjąć, wreszcie gospodarka najbardziej kreatywna. Te czynniki skutkują tym, że cykle ekonomiczne są wprawdzie w USA bardzo głębokie, ale za to krótkie. Tak szybko jak gospodarkę Stanów Zjednoczonych może dotknąć kryzys, tak szybko ona się z niego wygrzebuje. Wszyscy inwestorzy znają tę prawdę, ale ciągle nie chcą jej pamiętać i brać pod uwagę. Według Indeksu MSCI, w ciągu pierwszych ośmiu miesięcy 2013 roku rynek amerykański wzrósł o 15%, cały czas rośnie tam popyt, kończy się kryzys mieszkaniowy, a rynek samochodowy wręcz wystrzelił. Przez kilka ostatnich lat Amerykanie wstrzymywali się bowiem z kupnem nowych samochodów i teraz, gdy zauważyli poprawę stanu gospodarki, gdy odczuli tę poprawę w swoich portfelach, gdy powrócił słynny amerykański optymizm, rzucili się do zakupów. A motoryzacja ciągnie inne sektory amerykańskiej gospodarki.
Europa jest w trudniejszej sytuacji niż Stany Zjednoczone, ale nad nią słońce także zaczyna się przebijać przez gęste na razie chmury. Co odważniejsi inwestorzy od 3-4 miesięcy zaczynają wkładać pieniądze w fundusze europejskie, bo widzą stabilizację. To dobry czas na inwestycje, bo trzeba pamiętać, że największy przyrost cen akcji jest wtedy, gdy sytuacja zmienia się ze złej na mniej złą. Potem jest drugi korzystny etap – gdy sytuacja z mniej złej przechodzi w troszeczkę lepszą. Obecnie jesteśmy właśnie w tym punkcie. Gdy sytuacja będzie się przeradzała z dobrej na bardzo dobrą, to ceny akcji na giełdzie albo będą stały w miejscu, albo będą spadać.
Kraje JUSE są więc w „słodkim punkcie” i ludzie zaczynają inwestować. Oczywiście przyjdzie moment psychologicznego załamania, inwestorzy zaczną narzekać, że spodziewali się szybszego wychodzenia z dołka, bardziej spektakularnych wzrostów cen akcji, co spowoduje nerwowość mniej odpornych inwestorów i w końcu nadejdzie korekta. Ćwiczyliśmy to wielokrotnie. Najbardziej odporni jednak pozostaną przy swoich inwestycjach i to dzięki nim rynek znowu zacznie rosnąć.
Moim zdaniem najwięcej w najbliższym czasie będzie można zarobić właśnie w Europie lub w Japonii, bo w Stanach Zjednoczonych akcje zaczynają już być drogie. Tymczasem Europa nadal jest tania. Szczególnie firmy, których główne rynki stanowią kraje Europy południowej. Dobrą tego ilustracją jest Peugeot, o którym pisałem kilka miesięcy temu i którego akcje w ostatnich miesiącach wzrosły o 100%, ale nadal ich wycena jest atrakcyjna. Główna baza sprzedaży samochodów tej marki to kraje nadal borykające się z największymi na Starym Kontynencie problemami: Francja, Hiszpania, Portugalia i Włochy. Rynki samochodowe w tych państwach pozostają jeszcze w zapaści, ale to tylko kwestia czasu.
Najważniejsze pytanie dotyczy tego, czy tempo wzrostu światowej ekonomii zostanie przyhamowane przez rynki wschodzące. Dotychczasowe tempo wzrostu ekonomii świata było na poziomie około 3%, jeżeli spadnie do 2%, to potrzeba będzie 37 lat do podwojenia gospodarki świata, a przy 3-procentowym wzroście gospodarka podwoi się po 25 latach. Miałoby to dużo różnych implikacji, w tym także dla inwestorów, którzy znowu szukaliby wzrostu w krajach rozwiniętych.
Cóż, stary świat krajów rozwiniętych znowu stał się cool! Tylko na jak długo?
Artur Gromadzki
Autor pełni funkcję Chief Investment Officer – Global Equities w Caspar Asset Management SA. Do niedawna był starszym wiceprezesem Capital International Research, wiceprezesem Capital International Limited i zarządzającym funduszami Capital Group.
Źródło: Parkiet.com
DOWIEDZ SIĘ WIĘCEJ